Przechodziliśmy przez miejsce wczorajszego wesela, by udać się do trasy. Pobojowisko zostało jedynie, a w miasteczku żywej duszy poza jednym chłopczykiem, który tamtędy przechodził.
Zatoczki nie było żadnej, wiec łapaliśmy po prostu na trasie. W tym czasie wzdłuż trasy przeszły krowy, a samą trasą kilkakrotnie w dowolnym kierunku po dowolnym pasie przejechał wóz z koniem – Turcy są szalonymi kierowcami, skąd już później zrobiliśmy nawet powiedzenie „jeździsz jak Turek”. Zabraliśmy się po dłuższym oczekiwaniu do kolejnej miejscowości na trasie, przy okazji dowiadując się, że droga, którą jedziemy, biegnie obok głównej drogi na Istambuł, równolegle do niej. Nie odbijaliśmy już jednak do tamtej trasy i obecną dojechaliśmy do Istambułu.
W drodze pisaliśmy do chłopaka z Couchsurfing, który miał nas nocować w Istambule, ale jako że nie odpisywał, napisaliśmy do drugiego, do którego mieliśmy adres, który odpisał prawie że natychmiast, że jest w domu i możemy przyjeżdżać. Od kierowcy dostaliśmy 10 lirów na 4 bilety, do niego i później z powrotem. Wieczór spędziliśmy z naszym gospodarzem na mieście, zwiedzając Istambuł nocą, natrafiając na ciekawy zespół grający na tradycyjnych tureckich instrumentach tuż pod wieżą Galata, której nie zwiedziliśmy z racji wysokiej ceny, a przy okazji zobaczyliśmy, gdzie znajduje się kościół katolicki, do którego wybieraliśmy się następnego dnia.