Całe dwa dni spędziliśmy na zwiedzaniu Istambułu, zwiedziliśmy zarówno zabytki (te darmowe) jak i miejskie zaułki. W polskim kościele poznaliśmy księdza, który jest na misji w Turkmenistanie.
Ciekawym zwyczajem jest to, ze po mszy każdy, kto ma ochotę jest zaproszony do salki na herbatę i ciastka. Pierwszą rzeczą, jaką udało nam się stargować przy zakupie był pokrojony na kawałki arbuz bez pestek.
Zakupiliśmy też koszulkę z turecką flagą za 5 lirów i 3 herbaty w tym 2 w proszku. Jedną z nich pije się na ciepło, drugą na zimno, ta na ciepło jest z miętą i ma właściwości inhalujące. Wszechobecne były tez pumpy, od których mój wzrok nie chciał się odczepić, ale niestety nie było nas stać na takie wydatki zważając na to, że ceny droższe niż w Polsce, choć i wybór pokaźniejszy. Dżigi, – bo tak miał na imię nasz gospodarz, zrobił dla nas manti i obczęstował tureckimi słodkościami.
Miasto ogromne, 12 milionów ludzi w metrze można się zgubić, raz nam się nawet udało zgubić po wyjściu z metra i zawędrować do hotelu, gdzie pan na recepcji wydrukował nam mapkę i wytłumaczył, jak mamy dotrzeć do tego miejsca, gdzie zmierzaliśmy. Tak oto nasz powrót przedłużył się o godzinę, a od chodzenia po mieście już po pierwszym dniu miałam bąbel na stopie. Z wydarzeń, o których warto wspomnieć było też to, że, gdy tylko przyjechaliśmy pierwszego dnia w poszukiwaniu adresu, pod którym mieszka Dżigi, pomogła nam jakaś dziewczyna, która, jak się później okazało, ma znajomych na Couchsurfing.
Bardzo żałuję, że kaktusów nie da się tak łatwo przetransportować, zwłaszcza, gdy jedzie się stopem, bo w Istambule widziałam takie, jakich w Polsce nie udało mi się spotkać ani razu.
Musze dodać, że czas, w którym przebywaliśmy w Istambule, jak i cały wyjazd okazało się, że trwa właśnie Ramadan, czyli muzułmański odpowiednik naszego Wielkiego Postu, z ta różnica tylko, że podczas Ramadanu muzułmanie nie jedzą nic podczas dnia. Mogą jeść i pić jedynie po zachodzie i przed wschodem słońca. Znamienny jest widok około godziny 20:00, kiedy siedzą całe grupy muzułmanów przed knajpkami i kawiarenkami i dosłownie patrzą się, jak jedzą inni, co minutę patrząc na zegarek, czy już wybiła godzina zachodu słońca czy jeszcze nie.
Potrawą, której nie miałam odwagi spróbować, były małże polewane sokiem z cytryny, a dostępne niemalże w każdym miejscu. Okazało się, że Dżigi ma kolegę w Denizli, czyli w mieście leżącym 20 km od Pamukkale, do którego właśnie się wybieraliśmy. Podał nam więc jego numer telefonu i uprzedził o tym, że pojutrze przyjedziemy do niego na nocleg.