Dima wstał przed nami, zostawiając nam kartkę ze słowami, że nie chciał nas budzić i ze spotkamy się na drodze. Doszliśmy do stacji, zakupiliśmy jedzenie i poszliśmy machać. Po niedługim czasie złapaliśmy samochód do samego Istambułu, po chwili widzieliśmy, że Dima nadal stoi, tylko że stał kawałek dalej, gdyby stał z nami pewnie już siedziałby w tym, co i my samochodzie. Z samochodu napisaliśmy do Dżigiego z pytaniem, czy możemy się u niego ponownie zatrzymać na jedną tym razem noc, okazało się jednak, że tego dnia nocuje u niego kuzyn Mustafy, jego współlokatora, którego też mieliśmy przyjemność poznać, no i niestety nie może nas przyjąć.
Po dojechaniu do Istambułu, zjedliśmy kebaby i pytając Dżigiego o wskazówki dotarliśmy na wylotówkę, z której autobusem podjechaliśmy do pobliskiej wioski. Skąd TIR-em dostaliśmy się na autostradę gdzie złapaliśmy autokar, wykorzystując znany już od Dimy zwrot „param jok” co oznacza „nie mam pieniędzy” by uniknąć takiej przygody, jak ta z taksówką. Z autokaru wysiedliśmy na postoju na stacji jeszcze przed Edirne, do którego jechał, chcieliśmy gdzieś w okolicy rozbić namiot, ale zapoznany kierowca jakiegoś TIR-a powiedział, że on zawiezie nas na granicę, tak też się stało.
Na granicy pogranicznik na pytanie, czy po stronie bułgarskiej możemy rozbić namiot, odpowiedział, że tam nie ma takiej możliwości, ale spać możemy tutaj na trawie na pasie ziemi niczyjej. Zdziwiliśmy się trochę myśląc, że żartuje i gdyby nie to, że na owej trawie leżało na materacach, karimatach, pod kocami i w śpiworach już kilka osób to pewnie byśmy się niej nie rozbili. Choć byliśmy jedynymi osobami, które tam rozbiły namiot i rano zostaliśmy obudzeni o 8, by się zwijać.