Ten kraj nie kojarzy nam się dobrze, bowiem oczekiwanie na stopa przed Belgradem zajęło nam 9h przez co już nie zwiedzaliśmy go,chcąc się jak najszybciej wydostać z tego kraju. Choć dzień zaczął się miło bo po noclegu w TIR-ze, którym myśleliśmy, że dojedziemy do Budapesztu, a w trakcie okazało się, że to nie nasz kierowca tam jedzie tylko jego kolega, a nasz odbija w inna stronę. Humory mieliśmy dobre i byliśmy pełni optymizmu, bo w końcu jak jeszcze nigdy na tej wyprawie, już o 9 rano byliśmy na wylotówce i mieliśmy za sobą pokonanych ponad 100k. Jednak przestało być ciekawie kiedy utknęliśmy i dopiero po 9h ktoś się nad nami ulitował wywożąc nas za Belgrad, to pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy było zawitanie do restauracji, która choć jedyna przed bramkami na autostradę jedzenie miała smaczne. Pewnie nie jest to obiektywne bo od rana żywiliśmy się jedynie seven day's -ami, chrupkami orzechowymi itp. bo tylko to było do kupienia na stacji benzynowej pod która tkwiliśmy tyle czasu.By było ciekawiej stopa łapaliśmy obok leżącego na poboczu zdechłego psa. W momentach czarnego humoru przychodziło nam do głowy, że pewnie też tu stopa łapał i się nie doczekał.
Potem nam się poszczęściło, bo jeszcze z końcówki Serbi, już po zmroku złapaliśmy 2 panów którzy przewieźli nas przez całe Węgry, kupując nam kanapki na stacji i wysadzili nas na granicy ze Słowacją. Właściwie to jeden nas wysadził bo drugi wysiadł wcześniej. Jako że była to okazja do podjechania bliżej Polski to Bukaresztu nie zwiedziliśmy. Ja byłam tam zmęczona że nawet głowy nie podniosłam gdy kierowca zatrzymał się wysadzić swojego kolegę. Mąż wyjrzał przez okno i tyle było ze zwiedzania.Spać poszliśmy tuż pod granicą.